Skłamałabym, gdybym stwierdziła że ten rok nie był trudny. Ale nie byłabym również szczera twierdząc, że był kompletną porażką. Bo nie był. Za to było to zdecydowanie dwanaście miesięcy, w których najbardziej przyjrzałam się sobie. Uprzedzam, że tym razem będzie dłużej...
Dokładnie rok temu – 31.12.2021,
postanowiłam, że muszę odłożyć na bok wszelkie wymówki, którymi uzasadniam
swoje niepowodzenia i zawalczyć o siebie.
Miesiąc temu rozsypał się kolejny
z moich związków, z którym wiązałam spore nadzieje. Brak ochoty na imprezę,
szampana i cały ten raban w koło. Tylko chęć upragnionego spokoju od wszystkich
i siebie. No właśnie, od siebie. Miałam siebie już do reszty dość. Mix żalu i
smutku przerodził się w postanowienie noworoczne, że zacznę od początku.
Poodsuwam się na moment od wszystkich, uporządkuję głowę i wrócę, być może z
nowym pomysłem na siebie. Bo przecież nie miałam już pomysłu absolutnie
żadnego. Wszystko sypało się jak nieudolnie postawione domino.
Miałam też zero planów na
spędzenie Sylwestra i ogromną ochotę robić wielkie nic. Mimo to przygotowałam
masę jedzenia, schłodziłam szampana, dostałam migreny i ubrana w dres,
położyłam się do łóżka. Zaczęłam tworzyć retrospekcję ostatnich tygodni,
miesięcy, lat i podjęłam decyzję, że nie chcę już dłużej zastanawiać się co by
było, gdyby. Nie chcę tworzyć scenariuszy, które nigdy się nie spełnią. Nie
chcę z nadzieją czekać aż sytuacja rodzinna się wyklaruje lub ułoży, a ja będę
się starała udowodnić, że to dzięki mnie. Nie chcę się ścierać, walczyć za
wszystkich wokół, być kontrolerką czyjś zachowań i emocji. Przede wszystkim
jednak postanowiłam, że nie chcę być dla innych, kiedy przy linii startu stoję
sama.
Dlatego z początkiem nowego roku
zapisałam się na terapię, nie do końca wiedząc co robię i z czym to się wiążę.
Dziś z pełną świadomością mogę powiedzieć, że to jedna z najlepszych decyzji,
które mogłam wtedy podjąć w życiu. Ukończyłam pierwszą terapię grupową, jestem
w trakcie terapii indywidualnej oraz rozpoczęłam terapię grupową pogłębioną,
którą przerwałam. Piszę ten tekst, bo czuję, że to ten moment, by zamknąć 2021
w mojej głowie bez żalu.
Na terapii poznałam sporo osób,
słuchałam wiele zwierzeń, sama opowiadałam, a momentami milczałam. Jeśli ktoś
zapytałby mnie, czy jest tak jak na filmach – krzesełka w kółeczku i
rozpoczynanie zdania od mam na imię Karolina,
to to się zgadza. Ale tylko to. Czego nie widać, to ogromny żal i smutek, a
chwilami niepohamowana złość i potworne rozgoryczenie. Łzy, które płyną
strumieniami, bo wychodzą jakieś emocje, których się wcześniej nie znało. Wychodzą
wspomnienia, najczęściej te przykre i głęboko skrywane, by nigdy nie ujrzały
światła dziennego. Za chwilę przyjemny spokój, który pokazuje, że wszystko jest
takie, jakie być powinno i świadomość, że każdy schemat działania można zmienić
i nad wszystkim zdołamy pracować, jeśli tylko tego naprawdę chcemy.
Sesje były różne. Bywały te złe,
w których czułam że taplam się w błocie i tam ugrzęzłam. Dziś się śmieję, że
widać było tylko dwie małe rączki, wystające z nad błotka które próbowały
ogarnąć sytuacje. Wtedy jednak nie było mi do śmiechu. Gdybym miała porównać,
to mam wrażenie, że istotą tych spotkań jest rozcięcie ciała ostrym narzędziem,
wyjęcie z niego wnętrzności, okręcenie ich wokół własnej osi, włożenie z
powrotem na miejsce i zaszycie skóry. Brzmi okropnie, ale chwilami po spotkaniach właśnie tak się czułam.
Jeszcze nie wiedziałam, że to ma jakiś cel, że powrót do przeszłości jest
konieczny, że bez tego nie będzie dobrej przyszłości .
Ale bywały także te dobre sesje,
które wpuszczały same pozytywne odczucia. Kończyłam spotkanie szczęśliwa i
zadowolona z siebie. Miałam masę energii na kolejne dni. Byłam dumna.
Wiedziałam, że te dwie godziny przybliżyły mnie znów bardziej do tej osoby,
którą chcę się stać i co za tym idzie – odsunęły mnie od osoby, którą na pewno
być nie chciałam. Nie zapomnę chwil, w których nie widziałam w tym co robię,
kompletnie żadnego sensu. Poddawałam się. Rezygnowałam chyba łącznie z
dziesięć razy, po to by znów wrócić i powiedzieć - no
dobra, lecimy z tym dalej, dam radę. Moja Terapeutka określiła to zresztą
jednym stwierdzeniem – determinacja. Teraz
wiem, że to właśnie ona każdego dnia podświadomie kazała mi otwierać oczy i
walczyć. Wierzę w to, że gdyby nie mój upór że chcę, by było dobrze, nie wiem
czy dziś pisałabym te słowa.
Jakoś z końcem maja, początkiem
czerwca gdy termometr wskazywał prawie trzydzieści stopni, ludzie planowali
urlopy, a ptaszki radośnie ćwierkały na cholernym niebie – ja poddałam się
zupełnie. Był to dla mnie, na ten moment, najtrudniejszy czas w całym moim
życiu. Czas, w którym pojawiły się stany depresyjno-lękowe, a ja myślałam, że
oto moje życie właśnie tak ma się skończyć. W końcu przecież od dziecka miałam
melancholijną duszę, którą wzruszało absolutnie wszystko. Dlaczego więc nie
miałam pójść w ślad za Werterem lub innym romantykiem? Dziś na takich ludzi
mówi się WWO, a ja już nigdy nie dam sobie wmówić, że moja wrażliwość, to moja
słabość.
Byłam na dnie. To ten czas, kiedy
budzisz się rano i jesteś rozczarowana, bo rozpoczął się nowy dzień. To czas, w
którym nie możesz się doczekać by przyszła noc, bo znów można uciec w sen
(który swoją drogą był zbawienny). Momenty, w których liczyłam na to, że już się
nie obudzę, nie zliczę. Nie rozumiałam dlaczego jest środek lata, w moim życiu
panuje względny ład, w pracy się układa, mam obok siebie dobrych ludzi, a ja
zmieniam się w cień człowieka, którego
jedynym azylem są zasłonięte rolety i kołdra nad głową. Nie widziałam sensu w
najmniejszej czynności, jak zrobienie zakupów, posprzątanie czy ugotowanie. Ubranie butów i wyjście poza drzwi mieszkania, były wyzwaniem nie do
przeskoczenia. Powoli zaczęłam sobie przypominać wszystkie te znane twarze
celebrytów, na pozór szczęśliwych i uśmiechniętych, a przeżywających w
odosobnieniu trudy depresji.
Wiedziałam, że tak być nie może. Zmuszałam się do wyjść ze znajomymi ale czułam jakby mnie na nich nie było. Nie cieszyło nic, co wcześniej było dla mnie wszystkim. Joga? Koncert? Kawa na mieście? Mount Everest nie do osiągnięcia. Dziś przeglądając zdjęcia z tamtego okresu widzę tylko pozowany uśmiech i przeraźliwie smutne oczy wołające o pomoc. Bo bardzo chciałam, by ktoś był obok, bliżej mnie i rozpoznał co się dzieje. Nie mogłam o tym mówić, nie dawałam rady, ale chciałam by ktoś to odgadł i wyciągnął mnie z tej czarnej otchłani. Czułam, że spadam a obawa była tylko ta, że nie zdążę się pożegnać. A przecież tyle jeszcze chciałam zrobić w swoim życiu, zwiedzić nowe miejsca, rozwijać się, stworzyć rodzinę. Miałabym tego nie doświadczyć? Trudno było dopuścić do siebie tę myśl. Przede wszystkim i pomimo tego co się działo, chciałam żyć.
W końcu względną pomocą miały być
lekarstwa, które prócz ogromnego, fizycznego spustoszenia w moim organizmie,
jedynie wyciszyły mnie jeszcze bardziej. Miały pomóc przejść przez terapie,
która stawała się coraz większym wyzwaniem i powodowała nagłe ataki płaczu. W
efekcie po lekach pojawił się tępy wzrok, obojętność i brak apetytu. Przestałam
jeść, zaczęłam wymiotować, odstawiłam leki. Zaczęłam powoli dochodzić do
siebie, przyzwyczajać mój organizm do potraw, które kiedyś lubił. Mam nawet
zdjęcie, które zrobiły mi koleżanki z pracy na pamiątkę zjedzonej w całości
miski zupy. Bo to był dla mnie wtedy ogromny sukces. Wsparcie, które dały mi te
dziewczyny, zostanie ze mną na długo. Wtedy po raz pierwszy odczułam czym jest
obecność cudownych ludzi, gdy Twoje życie znika, a Ty razem z nim.
Jakoś w połowie sierpnia, krok po kroku czułam, że coś się zmienia. Zaczęło być lepiej i trochę jaśniej. Spontanicznie postanowiłam wyjechać na pierwsze w swoim życiu zagraniczne wakacje, które potraktowałam jako zwieńczenie tego trudnego czasu. W ostatnim poście wspomniałam o nich, by nie zapomnieć ile dobrego mi dały. Tymczasem jest Nowy Rok. Są nowe możliwości. Głęboko w to wierzę. Aktualnie czuję się spełniona, a jak wiemy, poczucie spełnienia może dać wiele rzeczy, ludzi i przeżyć. Gdy w wigilię dzieliłam się opłatkiem, usłyszałam od najbliższych, że chcą bym była szczęśliwa. Dokładnie w tamtym momencie zrozumiałam, że jestem i zaskoczyłam tym nawet samą siebie.
Więc dlaczego tak długi i trudny post pojawia się teraz? Przecież w roku 2021, wydarzyło się jeszcze wiele innych dobrych rzeczy. Tak, to prawda. Ale ta wyżej opisana, okazała się być największą próbą dla mnie. Próbą, którą udało mi się przetrwać, choć wydawać by się mogło, że już zabrakło sił. Choć wiem, że to nie koniec i przejdę jeszcze przez niejedne niepowodzenia, dziś jakoś mi lżej. Zmieniło się podejście, na więcej rzeczy reaguje zwyczajnym machnięciem ręki. Wiem, że nie na wszystko ma wpływ. Staram się odpuszczać. Mogę zadbać o siebie i swoje zdrowie psychiczne, bardziej siebie poznać i być w konsekwencji lepszym człowiekiem dla innych. Gdy przychodzi ta świadomość, nagle chcesz wszystkich przepraszać. Zdajesz sobie sprawę, że kiedyś to tych ludzi uważałaś za winnych, a siebie w tej wyliczance pomijałaś. A przecież do wyboru masz wiele dróg, nie tylko jedną. Gdy wybierzesz łatwiejszą dla siebie, okazuje się że nikt nie musi być winny.
Ten wpis pojawiał się już wiele
razy. Za każdym razem brak odwagi, by go udostępnić, zdawał się być o wiele silniejszy.
Dziś silniejsza jestem ja. Mając na koncie masę przepracowanych rzeczy, będąc
na drodze do przepracowania kolejnych z nich. To, że mogę o tym napisać, to
pamiątka dla mnie, że moja determinacja nie jest po nic. Ona jest dla mnie
zawsze, gdy jej potrzebuję. I gdybym kiedyś miała ponownie zwątpić, będę
wiedzieć że ja też jestem tu po coś.
Moje życzenia na Nowy Rok będą
proste, bo życzę Wam by ten rok był właśnie taki, jakim go sobie wyśnicie, by był
przede wszystkim Wasz. A gdyby się okazało, że po drodze napotkacie na
trudności, przypomnijcie sobie ile małych „końców świata” już za Wami. Niech to obudzi w Was
determinację do przejścia każdych kolejnych.

❤
OdpowiedzUsuń