1 sty 2022

#21 Dziękuję, że byłeś

Skłamałabym, gdybym stwierdziła że ten rok nie był trudny. Ale nie byłabym również szczera twierdząc, że był kompletną porażką. Bo nie był. Za to było to zdecydowanie dwanaście miesięcy, w których najbardziej przyjrzałam się sobie. Uprzedzam, że tym razem będzie dłużej...

Dokładnie rok temu – 31.12.2021, postanowiłam, że muszę odłożyć na bok wszelkie wymówki, którymi uzasadniam swoje niepowodzenia i zawalczyć o siebie.

Miesiąc temu rozsypał się kolejny z moich związków, z którym wiązałam spore nadzieje. Brak ochoty na imprezę, szampana i cały ten raban w koło. Tylko chęć upragnionego spokoju od wszystkich i siebie. No właśnie, od siebie. Miałam siebie już do reszty dość. Mix żalu i smutku przerodził się w postanowienie noworoczne, że zacznę od początku. Poodsuwam się na moment od wszystkich, uporządkuję głowę i wrócę, być może z nowym pomysłem na siebie. Bo przecież nie miałam już pomysłu absolutnie żadnego. Wszystko sypało się jak nieudolnie postawione domino.

Miałam też zero planów na spędzenie Sylwestra i ogromną ochotę robić wielkie nic. Mimo to przygotowałam masę jedzenia, schłodziłam szampana, dostałam migreny i ubrana w dres, położyłam się do łóżka. Zaczęłam tworzyć retrospekcję ostatnich tygodni, miesięcy, lat i podjęłam decyzję, że nie chcę już dłużej zastanawiać się co by było, gdyby. Nie chcę tworzyć scenariuszy, które nigdy się nie spełnią. Nie chcę z nadzieją czekać aż sytuacja rodzinna się wyklaruje lub ułoży, a ja będę się starała udowodnić, że to dzięki mnie. Nie chcę się ścierać, walczyć za wszystkich wokół, być kontrolerką czyjś zachowań i emocji. Przede wszystkim jednak postanowiłam, że nie chcę być dla innych, kiedy przy linii startu stoję sama.

Dlatego z początkiem nowego roku zapisałam się na terapię, nie do końca wiedząc co robię i z czym to się wiążę. Dziś z pełną świadomością mogę powiedzieć, że to jedna z najlepszych decyzji, które mogłam wtedy podjąć w życiu. Ukończyłam pierwszą terapię grupową, jestem w trakcie terapii indywidualnej oraz rozpoczęłam terapię grupową pogłębioną, którą przerwałam. Piszę ten tekst, bo czuję, że to ten moment, by zamknąć 2021 w mojej głowie bez żalu.

Na terapii poznałam sporo osób, słuchałam wiele zwierzeń, sama opowiadałam, a momentami milczałam. Jeśli ktoś zapytałby mnie, czy jest tak jak na filmach – krzesełka w kółeczku i rozpoczynanie zdania od mam na imię Karolina, to to się zgadza. Ale tylko to. Czego nie widać, to ogromny żal i smutek, a chwilami niepohamowana złość i potworne rozgoryczenie. Łzy, które płyną strumieniami, bo wychodzą jakieś emocje, których się wcześniej nie znało. Wychodzą wspomnienia, najczęściej te przykre i głęboko skrywane, by nigdy nie ujrzały światła dziennego. Za chwilę przyjemny spokój, który pokazuje, że wszystko jest takie, jakie być powinno i świadomość, że każdy schemat działania można zmienić i nad wszystkim zdołamy pracować, jeśli tylko tego naprawdę chcemy.

Sesje były różne. Bywały te złe, w których czułam że taplam się w błocie i tam ugrzęzłam. Dziś się śmieję, że widać było tylko dwie małe rączki, wystające z nad błotka które próbowały ogarnąć sytuacje. Wtedy jednak nie było mi do śmiechu. Gdybym miała porównać, to mam wrażenie, że istotą tych spotkań jest rozcięcie ciała ostrym narzędziem, wyjęcie z niego wnętrzności, okręcenie ich wokół własnej osi, włożenie z powrotem na miejsce i zaszycie skóry. Brzmi okropnie, ale chwilami po spotkaniach właśnie tak się czułam. Jeszcze nie wiedziałam, że to ma jakiś cel, że powrót do przeszłości jest konieczny, że bez tego nie będzie dobrej przyszłości .

Ale bywały także te dobre sesje, które wpuszczały same pozytywne odczucia. Kończyłam spotkanie szczęśliwa i zadowolona z siebie. Miałam masę energii na kolejne dni. Byłam dumna. Wiedziałam, że te dwie godziny przybliżyły mnie znów bardziej do tej osoby, którą chcę się stać i co za tym idzie – odsunęły mnie od osoby, którą na pewno być nie chciałam. Nie zapomnę chwil, w których nie widziałam w tym co robię, kompletnie żadnego sensu. Poddawałam się. Rezygnowałam chyba łącznie z dziesięć razy, po to by znów wrócić i powiedzieć  - no dobra, lecimy z tym dalej, dam radę. Moja Terapeutka określiła to zresztą jednym stwierdzeniem – determinacja. Teraz wiem, że to właśnie ona każdego dnia podświadomie kazała mi otwierać oczy i walczyć. Wierzę w to, że gdyby nie mój upór że chcę, by było dobrze, nie wiem czy dziś pisałabym te słowa.

Jakoś z końcem maja, początkiem czerwca gdy termometr wskazywał prawie trzydzieści stopni, ludzie planowali urlopy, a ptaszki radośnie ćwierkały na cholernym niebie – ja poddałam się zupełnie. Był to dla mnie, na ten moment, najtrudniejszy czas w całym moim życiu. Czas, w którym pojawiły się stany depresyjno-lękowe, a ja myślałam, że oto moje życie właśnie tak ma się skończyć. W końcu przecież od dziecka miałam melancholijną duszę, którą wzruszało absolutnie wszystko. Dlaczego więc nie miałam pójść w ślad za Werterem lub innym romantykiem? Dziś na takich ludzi mówi się WWO, a ja już nigdy nie dam sobie wmówić, że moja wrażliwość, to moja słabość.

Byłam na dnie. To ten czas, kiedy budzisz się rano i jesteś rozczarowana, bo rozpoczął się nowy dzień. To czas, w którym nie możesz się doczekać by przyszła noc, bo znów można uciec w sen (który swoją drogą był zbawienny).  Momenty, w których liczyłam na to, że już się nie obudzę, nie zliczę. Nie rozumiałam dlaczego jest środek lata, w moim życiu panuje względny ład, w pracy się układa, mam obok siebie dobrych ludzi, a ja zmieniam się w cień człowieka, którego jedynym azylem są zasłonięte rolety i kołdra nad głową. Nie widziałam sensu w najmniejszej czynności, jak zrobienie zakupów, posprzątanie czy ugotowanie. Ubranie butów i wyjście poza drzwi mieszkania, były wyzwaniem nie do przeskoczenia. Powoli zaczęłam sobie przypominać wszystkie te znane twarze celebrytów, na pozór szczęśliwych i uśmiechniętych, a przeżywających w odosobnieniu trudy depresji.

Wiedziałam, że tak być nie może. Zmuszałam się do wyjść ze znajomymi ale czułam jakby mnie na nich nie było. Nie cieszyło nic, co wcześniej było dla mnie wszystkim. Joga? Koncert? Kawa na mieście? Mount Everest nie do osiągnięcia. Dziś przeglądając zdjęcia z tamtego okresu widzę tylko pozowany uśmiech i przeraźliwie smutne oczy wołające o pomoc. Bo bardzo chciałam, by ktoś był obok, bliżej mnie i rozpoznał co się dzieje. Nie mogłam o tym mówić, nie dawałam rady, ale chciałam by ktoś to odgadł i wyciągnął mnie z tej czarnej otchłani. Czułam, że spadam a obawa była tylko ta, że nie zdążę się pożegnać. A przecież tyle jeszcze chciałam zrobić w swoim życiu, zwiedzić nowe miejsca, rozwijać się, stworzyć rodzinę. Miałabym tego nie doświadczyć? Trudno było dopuścić do siebie tę myśl. Przede wszystkim i pomimo tego co się działo, chciałam żyć.

W końcu względną pomocą miały być lekarstwa, które prócz ogromnego, fizycznego spustoszenia w moim organizmie, jedynie wyciszyły mnie jeszcze bardziej. Miały pomóc przejść przez terapie, która stawała się coraz większym wyzwaniem i powodowała nagłe ataki płaczu. W efekcie po lekach pojawił się tępy wzrok, obojętność i brak apetytu. Przestałam jeść, zaczęłam wymiotować, odstawiłam leki. Zaczęłam powoli dochodzić do siebie, przyzwyczajać mój organizm do potraw, które kiedyś lubił. Mam nawet zdjęcie, które zrobiły mi koleżanki z pracy na pamiątkę zjedzonej w całości miski zupy. Bo to był dla mnie wtedy ogromny sukces. Wsparcie, które dały mi te dziewczyny, zostanie ze mną na długo. Wtedy po raz pierwszy odczułam czym jest obecność cudownych ludzi, gdy Twoje życie znika, a Ty razem z nim.

Jakoś w połowie sierpnia, krok po kroku czułam, że coś się zmienia. Zaczęło być lepiej i trochę jaśniej. Spontanicznie postanowiłam wyjechać na pierwsze w swoim życiu zagraniczne wakacje, które potraktowałam jako zwieńczenie tego trudnego czasu. W ostatnim poście wspomniałam o nich, by nie zapomnieć ile dobrego mi dały. Tymczasem jest Nowy Rok. Są nowe możliwości. Głęboko w to wierzę. Aktualnie czuję się spełniona, a jak wiemy, poczucie spełnienia może dać wiele rzeczy, ludzi i przeżyć. Gdy w wigilię dzieliłam się opłatkiem, usłyszałam od najbliższych, że chcą bym była szczęśliwa. Dokładnie w tamtym momencie zrozumiałam, że jestem i zaskoczyłam tym nawet samą siebie. 

Więc dlaczego tak długi i trudny post pojawia się teraz? Przecież w roku 2021, wydarzyło się jeszcze wiele innych dobrych rzeczy. Tak, to prawda. Ale ta wyżej opisana, okazała się być największą próbą dla mnie. Próbą, którą udało mi się przetrwać, choć wydawać by się mogło, że już zabrakło sił. Choć wiem, że to nie koniec i przejdę jeszcze przez niejedne niepowodzenia, dziś jakoś mi lżej. Zmieniło się podejście, na więcej rzeczy reaguje zwyczajnym machnięciem ręki. Wiem, że nie na wszystko ma wpływ. Staram się odpuszczać. Mogę zadbać o siebie i swoje zdrowie psychiczne, bardziej siebie poznać i być w konsekwencji lepszym człowiekiem dla innych. Gdy przychodzi ta świadomość, nagle chcesz wszystkich przepraszać. Zdajesz sobie sprawę, że kiedyś to tych ludzi uważałaś za winnych, a siebie w tej wyliczance pomijałaś. A przecież do wyboru masz wiele dróg, nie tylko jedną. Gdy wybierzesz łatwiejszą dla siebie, okazuje się że nikt nie musi być winny.

Ten wpis pojawiał się już wiele razy. Za każdym razem brak odwagi, by go udostępnić, zdawał się być o wiele silniejszy. Dziś silniejsza jestem ja. Mając na koncie masę przepracowanych rzeczy, będąc na drodze do przepracowania kolejnych z nich. To, że mogę o tym napisać, to pamiątka dla mnie, że moja determinacja nie jest po nic. Ona jest dla mnie zawsze, gdy jej potrzebuję. I gdybym kiedyś miała ponownie zwątpić, będę wiedzieć że ja też jestem tu po coś.

Moje życzenia na Nowy Rok będą proste, bo życzę Wam by ten rok był właśnie taki, jakim go sobie wyśnicie, by był przede wszystkim Wasz. A gdyby się okazało, że po drodze napotkacie na trudności, przypomnijcie sobie ile małych „końców świata”  już za Wami. Niech to obudzi w Was determinację do przejścia każdych kolejnych.


          




Znajdziesz mnie tutaj!
 
                              

1 komentarz:

Piękno tkwi w rozmowie. Zapraszam!

Copyright © Ile w nas chęci - by Caro , Blogger