27 kwi 2020

#15 Linia numer 10 - kierunek samozniszczenie, czyli o skutkach przepracowania

Długo zastanawiałam się, jak zatytułować ten wpis i jak go poprowadzić, a to dlatego że miał być to post o zawodzie, który wykonywałam do niedawna. Po części tak też jest. Sięgnęłam jednak głębiej, bo ważniejsze od rodzaju wykonywanej pracy, jest to jak ją wykonujesz i czy po drodze gdzieś się nie pogubisz...

Nie wiem czy w dzisiejszych czasach, gdzie narzekanie jest hejtowane, ktoś jeszcze mówi o takich rzeczach publicznie. Przyznanie się do tego, że nie nadążasz i jesteś wykończona, to jednak swego rodzaju strzał w kolano. Dla chcących wykorzystać twoją słabość – idealna okazja.

Przynajmniej tak czułam jeszcze kilka miesięcy temu, kiedy dałam z siebie wszystko, a otrzymałam upadek. Ale może od początku? To trochę taka korpo-historia z fatalnym zakończeniem. A rozpoczęła się z początkiem stycznia, kiedy to moje miejsce pracy zamieniło się w istny młyn – nie mylić z parkiem rozrywki. Fantastyczna okazja na zagłuszenie wewnętrznych demonów. Rzucenie się w wir pracy wydawało się być jednak złudnym azylem. Mimo to, brałam na swoje barki niewiarygodnie dużo zleceń i z uśmiechem przytakiwałam na kolejne zadania. Gdzieś tam wewnątrz mnie już coś zaczęło się gotować, ale kto by się tym przejmował, gdy na horyzoncie pojawia się wielki baner z napisem PODWYŻKA. No więc praca, praca, praca i skreślone życie osobiste. Jakieś tam nadgodzinki, spotkania z dostawcami, organizacja dużego eventu poza standardową rozpiską dnia oraz ogólna gonitwa za byciem zawsze perfekcyjną i na czas.

Biurko nie mieściło już notatek, segregator się nie domykał, a skrzynka mailowa pękała w szwach. Dodatkowe godziny przed monitorem sprawiały, że czułam się potrzebna, że świat mnie potrzebuje. Oczywiście na marginesie, byłam wrakiem człowieka. Potworne zmęczenie, głównie psychiczne. Nie odpoczywałam, bo się oduczyłam. Tak jak o 23:00 zazwyczaj leżałam już w łóżku z serialem i lampką wina, tak teraz kręciłam się nocą po mieszkaniu, byleby czymś się zająć. Chwila bezczynności bywała niebezpieczna, bo od razu budziła wyrzuty sumienia. Kilka godzin przymkniętych powiek nie ratowało, bo w snach pojawiał się szef kładący mi pod nos kolejne stosy dokumentów. Do tego doszła zła dieta i nieodpowiednia forma przyjmowania jedzenia, czyli połykanie kęsów w całości, za szybko i o dziwnych porach.

Podejmowanie się kilkunastu czynności jednocześnie dawało satysfakcję. 200% to przecież zawsze lepiej niż 100. Kontrolowałam wszystkie sygnały. Szkoda tylko, że nie te najważniejsze…
W oddali czerwone, migające światełko ERROR, u mnie - klapki na oczach i pośpiech, by ogarnąć pięćdziesiątą piątą ofertę, kolejną stronę nowego katalogu, setne zapytanie. Gorąca linia, klawiatura płonie, aż w końcu…

...pękłam.

Po prostu.

Wybuchnęłam szlochem i zamknęłam się w firmowej łazience. W tle przerażona twarz szefa i dźwięk dzwoniących telefonów. Mroczki, gwiazdki. Czarno.

Skutki przepracowania

W ten oto sposób spędziłam kolejny tydzień na zwolnieniu lekarskim z jasnym zaleceniem - wypocząć, zresetować się zupełnie. Pobawić się z psem, wyjść na kawę z koleżanką, wyspać się, nie myśleć. Tymczasem ja, zdalnie analizowałam firmowe sprawy. Ktoś by uznał: dostała do głowy. Bo dostałam i trudno nie dostać, gdy przez bardzo długi czas wmawia ci się, że będąc jedynym pracownikiem, ponosisz odpowiedzialność za wszystkie ruchy w firmie. Zakręciłam się niesamowicie, a odkręcenie wymagało czasu i ogromnych pokładów cierpliwości. Zaczęłam powtarzać jak mantrę, że praca to tylko praca. Jeszcze jest życie i cała reszta pozostałych chwil. Jednocześnie pytałam siebie jak to możliwe, że tak się rozsypałam, przecież wszystko wydawało się być okej. Tyle tylko, że to jak dokładanie przedmiotów do pełnej szuflady. W końcu i ona nie wytrzyma. Taka prowizorka czasem chyba jednak wzmacnia. Szkoda tylko, że na chwilę.

Okazało się, ze wystarczy odpowiednia perspektywa, by stwierdzić, że żadne nawet najbardziej absorbujące i ciekawe zajęcie, nie jest warte zszarganych nerwów i omdleń. Chyba tylko z wyjątkiem, gdy zarządzasz własną firmą i od przebiegu każdego kolejnego dnia, zależy twoje przetrwanie. Ale nawet wtedy, gdy przez nieuwagę zaprzepaścisz swoje zdrowie, nic ci po wygranych konkursach na biznes roku. Czego potrzebowałam, żeby do tego dojść? No chyba właśnie własnego samozniszczenia. Jednak stara prawda, że człowiek woli swoje błędy niż cudze, nadal jest aktualna.

Ostatecznie proste czynności okazały się być wybawieniem. Sen zdziałał cuda, normalne śniadanie pobudziło żołądek, długi spacer – orzeźwił umysł. Codzienne czynności wykonywane powoli, pozwoliły odkryć ich piękno i to, że świat naprawdę się nie zawali jeśli sobie odpoczniesz. Ba! Powinnaś to zrobić, bo nikt nie zadba o ciebie lepiej niż ty sama i to ty wiesz najbardziej czego w danej chwili potrzebujesz. Paradoksalnie jeszcze chwilę temu na słowo urlop, reagowałam alergią. Dziś uważam, że trzeba sobie powiedzieć stop, gdy organizm daje ci pierwsze znaki. Zwolnić choć na moment, mimo że wszystko wokół pędzi. Popatrzeć na siebie spoza siebie - czy wszystko ze mną okej? Czy powinnam zrobić dla siebie coś więcej? Z biegiem czasu widzę, że zabrakło tych pytań.
_________________

Kochani, czy wam też zdarzyło się kiedyś zignorować podobne ostrzeżenia? A może jednak macie sprawdzone sposoby, by czasem się zatrzymać? Dajcie znać, chętnie poczytam o Waszych historiach 😊

          




Znajdziesz mnie tutaj!
 
                              

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Piękno tkwi w rozmowie. Zapraszam!

Copyright © Ile w nas chęci - by Caro , Blogger